niedziela, 16 listopada 2008

Krwawy horror w pieknych gorach.

Kto by nie chcial zobaczyc Machu Picchu? No wlasnie, wiec my tez chcielismy,. Ale gdybym wiedzial z czym sie to bedzie wiazalo, to wolalelibysmy chyba dwa dni dluzej siedziec w upale kanionu Colca i skwierczec w masakrycznym upale z widokiem na kondory. Ale po kolei.W Cuzco spotkalismy sympatyczna pare z Warszawy, bedaca w drodze do boliwijskiej dzunglii. Podobnie jak my mieli malo czasu i wybierali sie do Machu Picchu (MP). Polazilismy wiec po agencjach turystycznych, zajrzelismy do rzadowej informacji dla turystow, by zasiegnac informacji. Zdecydowalismy sie na wyjazd z jedna z agencji, ktorych tutaj jest bardzo duzo, praktycznie w kazdej bramie dziala przynajmniej jedna. Trudno wiec ocenic, ktora jest wiarygodna, a przed ktora nalezy czym predzej uciekac. Z reszta zycie pokazalo, ze uciekac trzeba prawdopodobnie przed wszystkimi. Zaplacilismy wiec po 120 dolarow od osoby, by nastepnego dnia o 8 rano wsiasc do minibusa na 13 osob. Polacy stanowili dokladnie polowe, bylo nas czworo. Oprocz tego strasznie sympatyczny i gadatliwy Kanadyjczyk, dwoje Francuzow, i Hiszpanka. Kanadyjczyk pare miesiecy temu porzucil prace w windykacji stwierdzajac, ze zyje sie dla podrozy a nie dla pracy, co tez na naszych oczach wprowadzal w czyn. Francuzi byli w podrozy poslubnej (o zgrozo, bo niewiele brakowali, by to byla podroz przedsmiertna), a mloda Hiszpanka - jak polowa Hiszpanow - byla bezrobotna i zyla z zasilku, wiec przyjechala do Ameryki Poludniowej, bo latwo jej tu z powodow jezykowych, a przy okazji taniej.Wyruszylismy w strone Machu Picchu, zatrzymujac sie po drodze w Ollantaytambo na siku i zdjecia starozytnego miasta inkow polozonego obok, na gorskich zboczach. Zjedlismy po zupce i pojechalismy dalej, caly czas pod gore, wsponajac sie po 1,5-godzinnej podrozy na spowita chmurami przelecz na wysokosci 4300 m n.p.m. Zjechalismy serpentynami moze z pol kilometra nizej, kiedy nieoczekiwanie zatrzymal nas korek jak na trasie laziekowskiej pod Pomnikiem Lotnika. Wyleglismy z minibusa by sprawdzic co sie stalo i szybko sie zorientowalismy, ze o dalszej podrozy mozemy zapomniec, bo pare godzin wczesniej na nasza droge (jedyna droge laczaca Cuzco z Machu Picchu) osunelo sie zbocze gory. Specjalnie nie uzywamy slowa lawina, bo to nie ta skala. Osuwisko mialo na drodze jakies 50 metrow szerokosci, za to powyzej, na stromym zboczu widzielismy zwaly pachnacej swiezoscia ziemi i skal wysoka na okolo 150 metrow, moze wiecej. Wygladalo to wszystko bardzo niestabilnie. Kierowca stwierdzil, ze takie sytuacje sie tu praktycznie nie zdarzaja, ze usuniecie tego lawiniska potrawa kilka dni a i tak dopiero potem sie okaze, czy bedzie mozna przywrocic normalny ruch, czy dodatkowo trzeba bedzie zabezpieczyc gorskie zbocze. Brzmialo to sensownie, wiec ze zrozumieniem, choc niezadowloleni zgodziilismy sie na powrot, z zalozeniem, ze pojedziemy pociagiem, ktory w tej sytuacji stal sie jedyna droga, ktora mozna dotrzec do MP.Okolo poludnia zatrzymalismy sie ponownie w Ollantaytambo, gdzie nasz kierowca zaczal konferowac z agencja, co dalej robic. Powiedzial, ze za 20 minut bedzie jakis przedstawiciel agencji, a on jest tylko kierowca i nic innego go nie obchodzi. Bylo to peruwianskie 20 minut i juz po 2,5 godzinie pojawil sie pan z agencji. Przy okazji okazalo sie, ze przybyly pan jest przedstawicielem wszystkich pieciu agencji, ktore zorganizowaly wyjazd naszej osemce. I rowniez przy okazji dowiedzielismy sie, ze w gruncie rzeczy to reprezentue on tylko jedna z agencji, konkretnie ta, ktora sprzedala wycieszke Hiszpance. Z osmorgiem pozostalych pasazerow mogl wystepowac wylacznie jako doradca i mediator, poniewaz nie mogl skladac zadnych deklaracji ani podejmowac zobowiazan. Co mialo sie okazac wkrotce brzemienne w skutki. Siedlismy wszyscy, by przy obiedzie postanowic co robimy dalej. Propozycji bylo wiele, a najwiecej rzucal pan z agencji. Najsensowniejszy byl powrot do Cuzco i wyjazd do MP nastepnego dnia pociagiem - trudno, stracilismy jeden dzien, ale sila wyzsza, bo to w koncu lawina i podobno nigdy sie tu cos takiego nie zdarza. Trzeba jednak bylo doplacic 25 dolcow. I tu pojawily sie schody. Hiszpanka - w koncu osoba bezrobotna - stwierdzila, ze nie ma mowy, bo ona nie ma pieniedzy. Na to wszystko wlaczyli sie Francuzi, ktory bedac w koncowce podrozy poslubnej nie mieli juz czasu na takie kombinacje bo za 2 dni maja samolot powrotny zabookowany na sztywno, wiec jesli nie zdaza to klapa. Znowu zaczely sie wiec niekonczace sie rozmowy przedstawiciela agencji z jego 4 pozostalymi agencjami i okolo 5 po poludniu uslyszelismy ze.... wracamy do lawiniska, przechodzimy przez nie z plecalami na piechote (!?!?!) a po drugiej stronie bedzie na nas czekal kolejny bus, ktory zabierze nas kilkugodzinna podroz go jakiejs polozonej w gorach hydroelektrowni, skad na piechote i w srodku nocy, pojdziemy z plecakami do Aquas Calientes, skad dojezdza sie busem bezposredni9o do samego Machu Picchu.Nieco zszokowani propozycja zostalismy zaladowani do busika i ponownie w droge w kierunku lawiniska. Dotarlismy tam o zmierzchu - jeszcze nie bylo ciemno, ale juz nie jasno. Wokol panowala gesta mgla (jak mowili niektorzy) ale tak naprawde to po prostu juz kilkaset metrow nizej wjechalismy w chmury, gestniejace z kazdym metrem, ktory przejezdzalismy wyzej. Zaladowalismy wory na plecy umawiajac sie wczesniej, ze sami nie przechodzimy na druga strone, bo nie mamy przeciez pewnosci, ze tam ktokolwiek na nas czeka. Poniewaz Peruwianczycy klamali jak najeci i sciemniali w kazdej najdrobniejszej sprawie (dodajac przy okazji ze i tak kazde z nas musi sie i tak na koniec dogadac ze swoja agencja) zdecydowalismy, ze bez peruwianskiego przewodnika nie ruszymy na druga strone lawinisa. Przycisnieci do muru wytypowali jednego ze swoich, zeby z nami poszedl. Na lawinisku odbywal sie - o zgrozo - spory ruch i to w obie strony: miejscowe kobiety z pakunkami, turysci z plecakami wedrujacy z bladymi mimo opalenizny twarzami, a miedzy tym wszystkim buldozer, ktory na biezaco usuwal skaly i ziemie oraz robotnicy z kilofami i lopatami, podcinajacy ku naszemu przerazeniu cale osypisko. Ruch byl bardzo duzy i w dodatku nie byl zodganizowany jednostronnie, mimo ze byly dwie sicezki. Na oby sciezkach wiec trwalka przepychanka zachodnich turystow i ich plecakow i peruwianskich kobiet, ktore na plecach nosily ogromne wory ze swoimi skarbami, dla ktorych najwyrazniej warto bylo ryzykowac zycie.Z nieodczuwalna nigdy wczesniej ulga dotarlismy na druga strone, slizgajac sie wsrod glazow na niestabilnej i stromo zalegajacej wilgotnej ziemi oraz ostrych odlamkach skal. To bylo spore przezycie. Po drugiej stronie okazalo sie, ze tam jest juz praktycznie ciemno (to bylo za zakretem). Zostalismy zapakowani do minibusa jak worki z ziemniakami, a na dodatek nasi opiekunowie z agencji wepchneli nam dodatkowo dwoch swoich kumpli, podobno tez z agencji. Gnalismy w dol po astaltowej serpentynie jak na zlamanie karku. Wtedy chyba po raz 5 czy 6 zapalilo nam sie czerwone swiatlo, ze mamy do czynienia z psychopatami. Niestety to byl dopiero poczatek przygody. Po okolo godzinie jazdy skonczyl sie asfalt i zaczeklo trzesienie ziemi - moze nie w doslownym tego slowa znaczaniu. Kierowca gnal 80 km/h po waskich kamienistych serpentynach, mniej wiecej 5 razy na minute slyszelismy i czylismy uderzenia podwoziem o nawierzchnie. Dziewczyny siedzace z lewej stron doskonale widzialy krawedz drogi i bedaca tuz za krawedzia przepasc. Podejrzewam, ze w dzien, przy predkosci 30 na godzine odczuwa sie dreszczyk emocji. A my sunelismy trzy razy szybciej i to po nocy. Przeklinalem ksiezyc, ktory akurat wisial nad gorami ksiezyc w pelni, pokazujacy ze szczegolami gdzie za chwile runiemy razem z naszymi opiekunami. Teraz nie ma sie co dziwic, ze w samochodzie rozlegaly sie coraz czesciej jeki, placz i ciezkie westchnienia. Podejrzewam, ze niejeden z nas modlil sie d duchu, by nikt nie zaczal sie modlic na glos, bo to bylby chyba juz koniec.Tluklismy sie tak w milczeniu przerywanym placzem i pojekiwaniami przez jakies 3 godziny, przystajac w kilku osadach, zeby dopompowac powietrze w zmasakrowanej oponie. Dotarlismy do malytkiej i zakurzonej wioski Santa Teresa (ciekawe czyja to patronka) gdzie wspoanialomyslnie nasi opiekunowie pozwolili nam sie wysikac. Mysle, ze zdawali sobie sprawe, ze to bylo w ich wlasnym interesie, bo jeszcze sekunda i musieliby jechac w smtodzie szczyn. Po krotkim postoju uslyszelismy, ze jedziemy do kolejnej wsi, skad zabiora nas do hydroelektrowni, gdzie zacznimy wedrowke w gory. Po poltoragodzinnym koszmarze wielkiej samochodowej pardubickiej pomiedzy przepasciami dotarlismy do kolejnej zapadlej miedzy gorami wioski o nazwie Santa Maria. Tym razem w aucie daly juz sie slyszec niesmialo i po cichutku wypowiadane modlitwy w kilku jezykach. Znowu kilka razy pompowalismy lysa opone, ktorej i tak juz niewiele pomagalo. Jechalismy na flaku, co wymusilo wolnijesza jazde, uffff...... Po dotarciu do Santa Maria podwiezli nas pod sklep, gdzie - jak powiedzieli - kazde z nas moze sobie kupic latarke. I tutaj zaczal sie bunt na pokladzie busa, bo latarki, picie na piesza wedrowke przez gory obiecali nam przewodnicy z tego busa po drugiej stronie lawiniska. Klamali non stop i w kazdej sprawie. Kiedy przystapilismy do demolowania wnetrza busa i demontowania przy pomocy scyzorykow lampek z samochodu, nagle zmienili zdanie i postanowili wspanialomyslnie kupic te latarki. Tyle, ze w sklepie byly do kupienia 4 latarki a wiec nie dla wszystkich. Od tej pory cala nasza miedzynarodowa osemka postanoila robic wszystko z nimi na chama i na sile, byle tylko uzuskac efekt. Cywilizowane formy zalatwiania spraw z opiekunami po prostu nie dawaly rezultatu.Ruszylismy w gory z przewodnikiem, ktorego nam przydzielili. Przewiodnik, jako jedyna osoba bez obciazenia plecakiem, wydarl do przodu i dopiero wrzaski wszystkich nas powodowaly, ze zatrzymywal sie na chwile, bysmy go dogonili. Najwiekszy klopoty byl z dwoma osobami, ktore zaledwie kilka dni wczesniej przyjechaly z Limy. A tutaj 3500 metrow wyzej, wec wysokosc dawala im w kosc, bo zabraklo aklimatyzacji. Z drugiej strony niek przeciez im nie mowil, ze beda musieli z ciezkimi plecakami zasuwac w gory i to w nocy. Trzy godziny szlismy przez goracy busz po torach kolejowych, lalo sie z nas - zarowno pot, jak i wilgoc z powietrza, ktora chlonelo wszystko. Wreszcie przed druga w nocy dowleklismy sie do stacji kolejowej w Aquas Callientes. Dowiedzielismy sie tez, ze nie zamierzaja nam zwrocic pieniedzy za niewykorzystany bilet na pociag, ktorego trase pokonalismy na wlasnych nogach. Nasza podroz trwala 18 godzin zamiast 8.Poszlismy spac na dwie godziny, zeby wstac odpowiednio wczesnie na zwiedzanie Machu Picchu. Poogladalismy, robi wrazenie, ale o tym innym razem. Pozniej zaczal sie koszmaru ciag dalszy. Poczatek byl mily - wyjedzajac wsiedlismy do pociagu, by dojechac znowu do Santa Teresa. Poszlo ok, potem nas zaladowali do miniobusa , a po 15 minutach do kolejnego. I znowu zaczal sie koszmarny, nocny przejazd miedzy przepasciami. Od miejscowych w Santa teresa dowiedzielismy sie, ze ze wzgledu na bezpieczenstwo normalnie ruch obywa sie tylko w dzien. A my znowu jechalismy po zmroku zatrzymujac sie teraz juz w kazdej wsi na pompowanie tego cholernego lysego kola. Co gorsza w co drugiej osadzie zdejmowano kolo, by poddac je intensywnej terapii. Na przystankach opiekunowie wysiadali z samochodu i zostawiali otwarte drzwi, albo okna, przez ktore wpadaly chmary moskitow. Strasznie nas pogryzly. Nasze prosby o zamkniecie nie dawaly rezultaru, a sami nie moglismy wysiasc przez drzwi, bo bylismy przygnieceni plecakami. A i tak jechalismy na fledze przez wiekszosc trasy, bo wiecej osad juz nie bylo, by cokolwiek z tym kolem zrobic. Po kolejnych 3 godzinach od ostatniej osady dotarlismy do miejsca, w ktorym sklalista nawierzhcnia zamienila sie na asfaltowa. Niby lepiej, ale droga znowu byla bardzo kreta. Kierowca pilowal na jedynce i dwojce, bo zaden inny bieg nie byl w stanie przezwyciezyc opodow kapcia z prawej strony z tylu. Teraz nikt juz nie jeczal ze strachu, ani nie plakal, zamilkly tez wypowiadane ukradkiem modlitwy. Pojawila sie milczaca rezygnacja, ze jestesmy na tych psycholi skazani. I ze czeka nas piesze pokonywanie osuwiska skalnego po raz drugo. Wprawdzie opiekunowie mowili miedzy sba, e jest ju uprztniete, nie wierzylismy im. To byly tysiace ton skal i ziemi. Jak sie okazalo, nasza nieufnosc byla uzasadniona. Droga dalej byla zawalona skalnym gruzzem przez ktory musielismy znowu przechodzic. Ubylo tylko troche, ale wciaz nie dalo sie przejechac. Ponownie z plecakami, tym razem w nocy, po czesciowo oswietlonym przez samochod lawinisku przechodzlismy na druga strone. Szedlem jako ostatni, bo wyjmowalem ubranie z plecaka (bylo zimno). Gnajac za reszta gruupy po wysypisku slyszalem i czesciowo widzialem osuwajace sie z gory kamienie, ziemia znowu ruszyla tuz nad nami. Kiedy znalezlismy sie po drgiej stronie slyszelismy za nami osuwajace sie kamienie. NIe ogladalem sie juz. Z zacisnietymiu zebami i trzesacymi sie nogami wsiedlismy do kolejnego minibusa, by o polnocy znalezc sie w Cuzco.Ulzylo mi jak to wszystko napisalem.P.S. Zglosilismy dzis to wszystko na policji turystycznej, ktora nam powiedziela, ze lawiny o tej porze roku to normalka. Nic nie wiedzieli o ruchu turystycznym, ktory odbywa sie od kilku dni po tej nieprzejezdnej drodze. Drogi nikt nie zablokowal, bo i po co? Przeciez wszystko jest OK.

Brak komentarzy: