Przyplyw nabiera mocy. Od kilku dni wieczorami wsluchujemy sie w narastajacy loskot napierajacych fal. W ciagu dnia morze slabnie i powoli sie wycofuje odslaniajac kamienie i cale to skalne rumowisko, jakie przygnalo w strone brzegu podazas przyplywu. O zachodzie slonca nastepuje przekroczenie masy krytycvznej i bardzo szybko woda nabiera rozpedu, by okolo polnocy zajac juz cala plaze, az do wysokiego na okolo 1 m progu, ktory w identyczny sposob byl podmywany wczoraj przedwczoraj i jeszcze wczesniej, kazdego dnia. Kiedy wczoraj wieczorem poszlismy okolo polnocy zobaczyc w jakim stanie jest morze omal nie wpadlismy do wody, zsuwajac sie z podmywanego progu. Mimo, ze wiedzielismy skad sie wzial, to jednak zupelnie nas zaskoczylo, ze woda jest juz tutaj, czyli jakies 30 m blizej naszego bambusowego domku, niz pare godzin wczesniej kiedy sie byczylismy na plarzy. Teraz ta plaza jest kilkadziesiat metrow stad i w dodatku stanowi dno, ktore pojawi sie znowu dopiero rano.
Przyrody jest tu bardzo duzo, choc jednoczesnie wokol pustynne gory, skromnie porosniete zasuszonymi o tej porze roku krzakami i zupelnie wysuszonymi , ostrymi trwawami. Czasami mozna sie natknac na jakies jaszczurki, pare podejrzanie wypasionych ropuch, mozna tez uslyszeci buszujacego wieczorem po okolicy mrowkojada. Okolice hostalu w Zorritos zostaly opanowa przez najdziwniejsze psy, jakie w zyciu widzialem. Wysokie, czarne bestie, wygladajace na mordercow wszystkiego co tylko wpadnie im pod nos. Ich niezwyklosc wynika jednak glownie z prostego faktu, z esa kompletnie lyse, po prostu nie maja ani jednego wlosa siersci. Zeby bylo weselej, psy prawie zuepelnie nie maja tez zebow, poza kilkoma trzonowymi, ktorymi nie sa w stanie zrobic krzywdy niczemu wiekszemu niz kes jedzenia. Okazuje sie, ze te czarne potwory, groze moga budzic tylko swoim wygladem i dosc agresywnym zachowaniem. A tak naprawde jedyna ich bronia sa pazury, ktorymi podobno potrafia narobic sporego bigosu. Ich wlascicielem jest Leon – Hiszpan, ktory 30 lat temu zostawil Europe i postanowil z niewiadomych powodo zyc w Ameryce Pd. “- Leon, co robiles w Hiszpanii?” “Projektowalem i sprzedawalem ciuchy. Ale to bylo 30 lat temu…”. Zbudowal tu sobie hostelik na plazy, zwykle 10 domkow z bambusa, dzieki ktorym jest w stanie utrzymac siebie i 18 tych dziwacznych psow, o ktore co chwile potykaja sie wszyscy goscie.
Wszyscy to troche za duzo powiedziane. Przedwczoraj bylo nas czworo – dwoje Polakow i starsza para z Francji. Z tym, ze starszy pan byl Katalonczykiem, ktory 45 lat temu – jak stwierdzil – musial uciekac z Hiszpanii przed generalem Franko i jego sluzbami. Wyszlo mu na dobre chyba, bo od tamtej pory zdazyl zostac paryskim profesorem sztuki, a przy okazji prawie zupelnie sfiksowac. Fajnie bylo sluchac jego wywodow o tym, ze on jako Hiszpan nie ma krola, bo krol Hiszpanii jest nielegalny. Albo o tym, ze zamachy z 11 wrzesnia to jedna wielka lipa, bo wieze WTC zostaly wysadzone w powietrze przez amerykanski specnaz, co latwo zaobserwowac kiedy sie oglada sposob w jaki sie zawalily. Zwiedzil ze swoja partnerka pol swiata i ciagle ich okradaja, pewnie dlatego, ze sa takimi gapami. Z ich opowiesci wynika, ze aparat fotograficzny kros im gwizdnal w boliwijskiej knajpie, plecak wypadl im kiedy jechali riksza, a pieniadze musieli oddac zlodziejom w Mankorzr, kiedy przystawili im pistolet do glowy. Zastanawiam sie ile w tym prawdy, a ile ”opowiesci podroznika”. Nie oceniam tych historii, staram sie po prostu nimi bawic.
Wczoraj na chwile w hostelowym zyciu pojawila sie peruwiansko-brytyjsko-hiszpanska parka. Chlopak pochodzil z Limy i dam glowe, ze gada jak najety nawet przez sen. Byl smieszny, zwlaszcza, ze jego dziewczyna pol-brytyjka-pol-hiszpanka stanowila jego przeciwienstwo. Takie przynajmniej mam wrazenie, a jest to wrazenie czlowieka, ktory hiszpanski zna raczej slabo J
Duzo tutaj takich chwilowych wrazen, ktore spadaja na czlowieka jak grom z jasnego nieba. To prawie dokladnie tak jak a choroba wysokosciowa, ktorej objawow jednego dnia zupelnie nie masz bo jestes nad mortem, z drugiego czujesz te zaciskajaca sie stalowa obrecz na glowie, bo w ciagu paru godzin przeniosles sie w wysokie gory. Podobne wrazenie dotyczy klimatu i por roku, ktore w tym dziwnym kraju potrafia sie zmienic w ciagu paru godzin tylko dlatego, ze jestes w okolicach tego samegho lancucha gorskiego, tyle, ze dokladnie z drugiej jego strony. W dolinie z jednej strony jest sucho i chlodno, w zasadzie jak w Tybecie. A po drugiej stronie tropikalny busz, tryskajace zielenia gaje palmowe i bananowe uginajace sie pod ciezarem owocow. A do tego karaibski upal i potworne ilosci jadowitych moskitow, ktore potrafia przedostac sie przez kazda odziez. Wszystkie takie miejsca sa troche jak wizyta w innym kraju. Pozostaja jednak cechy wspolne wszedzie w Peru. Niepozbieranie lokalnych mieszkancow, bardzo czesto ich kompletny brak wyobrazni, a czasami tez zupelny brak odpowiedzialnosci za cokolwiek. Wszedzie przepelnione samochody, tak jak dzisiaj podazas podrozy z Mankory. W minibusie na 10 osob jechalo z nami osob 14 z czego 4 zmiescily sie na przednim siedzeniu. A wlasciwie to zle mowie, bo kierowca zajmowal jedno miejsce. Pozostale 3 siedzialy na siedzeniu pasazera z przodu auta.
Krewetki, ktore spalaszowalismy dzis na kolacje, mialy wielkosc dloni. Strasznie duze mialy te nozki i glowe…obrzydlistwo. Ale powoli sie przekonuje, bo sa calkiem smaczne. Ola miala kupe zabawy, bo pomagala kucharzowi w przyrzadzaniu potraw dla nas i pozostalych gosci, ktorzy dzis sie pojawili. Gdyby nie oni, bylibysmy w hostalu sami, nie liczac Leona, kucharza i kilkunastu psow.
Nareszcie zapanowal spokoj w naszej podrozy. Ja koncze pisac na jedynym komputerze w okolicy. Tymczasem Ola spi na tej samej kanapie, na ktorej od kilku dni niepodzielnie rzadza szczekajace czarne i lyse bestie bez zebow, ktore grzeja, jakby wlasnie umieraly na zolta goraczke. Ide posluchac huku pacyficznego przyplywu i popatrzec na Krzyz Poludnia, ktory ozywiscie wskazuje gdzie jest polnoc. Pozdrowienia z Peru.
sobota, 22 listopada 2008
niedziela, 16 listopada 2008
Krwawy horror w pieknych gorach.
Kto by nie chcial zobaczyc Machu Picchu? No wlasnie, wiec my tez chcielismy,. Ale gdybym wiedzial z czym sie to bedzie wiazalo, to wolalelibysmy chyba dwa dni dluzej siedziec w upale kanionu Colca i skwierczec w masakrycznym upale z widokiem na kondory. Ale po kolei.W Cuzco spotkalismy sympatyczna pare z Warszawy, bedaca w drodze do boliwijskiej dzunglii. Podobnie jak my mieli malo czasu i wybierali sie do Machu Picchu (MP). Polazilismy wiec po agencjach turystycznych, zajrzelismy do rzadowej informacji dla turystow, by zasiegnac informacji. Zdecydowalismy sie na wyjazd z jedna z agencji, ktorych tutaj jest bardzo duzo, praktycznie w kazdej bramie dziala przynajmniej jedna. Trudno wiec ocenic, ktora jest wiarygodna, a przed ktora nalezy czym predzej uciekac. Z reszta zycie pokazalo, ze uciekac trzeba prawdopodobnie przed wszystkimi. Zaplacilismy wiec po 120 dolarow od osoby, by nastepnego dnia o 8 rano wsiasc do minibusa na 13 osob. Polacy stanowili dokladnie polowe, bylo nas czworo. Oprocz tego strasznie sympatyczny i gadatliwy Kanadyjczyk, dwoje Francuzow, i Hiszpanka. Kanadyjczyk pare miesiecy temu porzucil prace w windykacji stwierdzajac, ze zyje sie dla podrozy a nie dla pracy, co tez na naszych oczach wprowadzal w czyn. Francuzi byli w podrozy poslubnej (o zgrozo, bo niewiele brakowali, by to byla podroz przedsmiertna), a mloda Hiszpanka - jak polowa Hiszpanow - byla bezrobotna i zyla z zasilku, wiec przyjechala do Ameryki Poludniowej, bo latwo jej tu z powodow jezykowych, a przy okazji taniej.Wyruszylismy w strone Machu Picchu, zatrzymujac sie po drodze w Ollantaytambo na siku i zdjecia starozytnego miasta inkow polozonego obok, na gorskich zboczach. Zjedlismy po zupce i pojechalismy dalej, caly czas pod gore, wsponajac sie po 1,5-godzinnej podrozy na spowita chmurami przelecz na wysokosci 4300 m n.p.m. Zjechalismy serpentynami moze z pol kilometra nizej, kiedy nieoczekiwanie zatrzymal nas korek jak na trasie laziekowskiej pod Pomnikiem Lotnika. Wyleglismy z minibusa by sprawdzic co sie stalo i szybko sie zorientowalismy, ze o dalszej podrozy mozemy zapomniec, bo pare godzin wczesniej na nasza droge (jedyna droge laczaca Cuzco z Machu Picchu) osunelo sie zbocze gory. Specjalnie nie uzywamy slowa lawina, bo to nie ta skala. Osuwisko mialo na drodze jakies 50 metrow szerokosci, za to powyzej, na stromym zboczu widzielismy zwaly pachnacej swiezoscia ziemi i skal wysoka na okolo 150 metrow, moze wiecej. Wygladalo to wszystko bardzo niestabilnie. Kierowca stwierdzil, ze takie sytuacje sie tu praktycznie nie zdarzaja, ze usuniecie tego lawiniska potrawa kilka dni a i tak dopiero potem sie okaze, czy bedzie mozna przywrocic normalny ruch, czy dodatkowo trzeba bedzie zabezpieczyc gorskie zbocze. Brzmialo to sensownie, wiec ze zrozumieniem, choc niezadowloleni zgodziilismy sie na powrot, z zalozeniem, ze pojedziemy pociagiem, ktory w tej sytuacji stal sie jedyna droga, ktora mozna dotrzec do MP.Okolo poludnia zatrzymalismy sie ponownie w Ollantaytambo, gdzie nasz kierowca zaczal konferowac z agencja, co dalej robic. Powiedzial, ze za 20 minut bedzie jakis przedstawiciel agencji, a on jest tylko kierowca i nic innego go nie obchodzi. Bylo to peruwianskie 20 minut i juz po 2,5 godzinie pojawil sie pan z agencji. Przy okazji okazalo sie, ze przybyly pan jest przedstawicielem wszystkich pieciu agencji, ktore zorganizowaly wyjazd naszej osemce. I rowniez przy okazji dowiedzielismy sie, ze w gruncie rzeczy to reprezentue on tylko jedna z agencji, konkretnie ta, ktora sprzedala wycieszke Hiszpance. Z osmorgiem pozostalych pasazerow mogl wystepowac wylacznie jako doradca i mediator, poniewaz nie mogl skladac zadnych deklaracji ani podejmowac zobowiazan. Co mialo sie okazac wkrotce brzemienne w skutki. Siedlismy wszyscy, by przy obiedzie postanowic co robimy dalej. Propozycji bylo wiele, a najwiecej rzucal pan z agencji. Najsensowniejszy byl powrot do Cuzco i wyjazd do MP nastepnego dnia pociagiem - trudno, stracilismy jeden dzien, ale sila wyzsza, bo to w koncu lawina i podobno nigdy sie tu cos takiego nie zdarza. Trzeba jednak bylo doplacic 25 dolcow. I tu pojawily sie schody. Hiszpanka - w koncu osoba bezrobotna - stwierdzila, ze nie ma mowy, bo ona nie ma pieniedzy. Na to wszystko wlaczyli sie Francuzi, ktory bedac w koncowce podrozy poslubnej nie mieli juz czasu na takie kombinacje bo za 2 dni maja samolot powrotny zabookowany na sztywno, wiec jesli nie zdaza to klapa. Znowu zaczely sie wiec niekonczace sie rozmowy przedstawiciela agencji z jego 4 pozostalymi agencjami i okolo 5 po poludniu uslyszelismy ze.... wracamy do lawiniska, przechodzimy przez nie z plecalami na piechote (!?!?!) a po drugiej stronie bedzie na nas czekal kolejny bus, ktory zabierze nas kilkugodzinna podroz go jakiejs polozonej w gorach hydroelektrowni, skad na piechote i w srodku nocy, pojdziemy z plecakami do Aquas Calientes, skad dojezdza sie busem bezposredni9o do samego Machu Picchu.Nieco zszokowani propozycja zostalismy zaladowani do busika i ponownie w droge w kierunku lawiniska. Dotarlismy tam o zmierzchu - jeszcze nie bylo ciemno, ale juz nie jasno. Wokol panowala gesta mgla (jak mowili niektorzy) ale tak naprawde to po prostu juz kilkaset metrow nizej wjechalismy w chmury, gestniejace z kazdym metrem, ktory przejezdzalismy wyzej. Zaladowalismy wory na plecy umawiajac sie wczesniej, ze sami nie przechodzimy na druga strone, bo nie mamy przeciez pewnosci, ze tam ktokolwiek na nas czeka. Poniewaz Peruwianczycy klamali jak najeci i sciemniali w kazdej najdrobniejszej sprawie (dodajac przy okazji ze i tak kazde z nas musi sie i tak na koniec dogadac ze swoja agencja) zdecydowalismy, ze bez peruwianskiego przewodnika nie ruszymy na druga strone lawinisa. Przycisnieci do muru wytypowali jednego ze swoich, zeby z nami poszedl. Na lawinisku odbywal sie - o zgrozo - spory ruch i to w obie strony: miejscowe kobiety z pakunkami, turysci z plecakami wedrujacy z bladymi mimo opalenizny twarzami, a miedzy tym wszystkim buldozer, ktory na biezaco usuwal skaly i ziemie oraz robotnicy z kilofami i lopatami, podcinajacy ku naszemu przerazeniu cale osypisko. Ruch byl bardzo duzy i w dodatku nie byl zodganizowany jednostronnie, mimo ze byly dwie sicezki. Na oby sciezkach wiec trwalka przepychanka zachodnich turystow i ich plecakow i peruwianskich kobiet, ktore na plecach nosily ogromne wory ze swoimi skarbami, dla ktorych najwyrazniej warto bylo ryzykowac zycie.Z nieodczuwalna nigdy wczesniej ulga dotarlismy na druga strone, slizgajac sie wsrod glazow na niestabilnej i stromo zalegajacej wilgotnej ziemi oraz ostrych odlamkach skal. To bylo spore przezycie. Po drugiej stronie okazalo sie, ze tam jest juz praktycznie ciemno (to bylo za zakretem). Zostalismy zapakowani do minibusa jak worki z ziemniakami, a na dodatek nasi opiekunowie z agencji wepchneli nam dodatkowo dwoch swoich kumpli, podobno tez z agencji. Gnalismy w dol po astaltowej serpentynie jak na zlamanie karku. Wtedy chyba po raz 5 czy 6 zapalilo nam sie czerwone swiatlo, ze mamy do czynienia z psychopatami. Niestety to byl dopiero poczatek przygody. Po okolo godzinie jazdy skonczyl sie asfalt i zaczeklo trzesienie ziemi - moze nie w doslownym tego slowa znaczaniu. Kierowca gnal 80 km/h po waskich kamienistych serpentynach, mniej wiecej 5 razy na minute slyszelismy i czylismy uderzenia podwoziem o nawierzchnie. Dziewczyny siedzace z lewej stron doskonale widzialy krawedz drogi i bedaca tuz za krawedzia przepasc. Podejrzewam, ze w dzien, przy predkosci 30 na godzine odczuwa sie dreszczyk emocji. A my sunelismy trzy razy szybciej i to po nocy. Przeklinalem ksiezyc, ktory akurat wisial nad gorami ksiezyc w pelni, pokazujacy ze szczegolami gdzie za chwile runiemy razem z naszymi opiekunami. Teraz nie ma sie co dziwic, ze w samochodzie rozlegaly sie coraz czesciej jeki, placz i ciezkie westchnienia. Podejrzewam, ze niejeden z nas modlil sie d duchu, by nikt nie zaczal sie modlic na glos, bo to bylby chyba juz koniec.Tluklismy sie tak w milczeniu przerywanym placzem i pojekiwaniami przez jakies 3 godziny, przystajac w kilku osadach, zeby dopompowac powietrze w zmasakrowanej oponie. Dotarlismy do malytkiej i zakurzonej wioski Santa Teresa (ciekawe czyja to patronka) gdzie wspoanialomyslnie nasi opiekunowie pozwolili nam sie wysikac. Mysle, ze zdawali sobie sprawe, ze to bylo w ich wlasnym interesie, bo jeszcze sekunda i musieliby jechac w smtodzie szczyn. Po krotkim postoju uslyszelismy, ze jedziemy do kolejnej wsi, skad zabiora nas do hydroelektrowni, gdzie zacznimy wedrowke w gory. Po poltoragodzinnym koszmarze wielkiej samochodowej pardubickiej pomiedzy przepasciami dotarlismy do kolejnej zapadlej miedzy gorami wioski o nazwie Santa Maria. Tym razem w aucie daly juz sie slyszec niesmialo i po cichutku wypowiadane modlitwy w kilku jezykach. Znowu kilka razy pompowalismy lysa opone, ktorej i tak juz niewiele pomagalo. Jechalismy na flaku, co wymusilo wolnijesza jazde, uffff...... Po dotarciu do Santa Maria podwiezli nas pod sklep, gdzie - jak powiedzieli - kazde z nas moze sobie kupic latarke. I tutaj zaczal sie bunt na pokladzie busa, bo latarki, picie na piesza wedrowke przez gory obiecali nam przewodnicy z tego busa po drugiej stronie lawiniska. Klamali non stop i w kazdej sprawie. Kiedy przystapilismy do demolowania wnetrza busa i demontowania przy pomocy scyzorykow lampek z samochodu, nagle zmienili zdanie i postanowili wspanialomyslnie kupic te latarki. Tyle, ze w sklepie byly do kupienia 4 latarki a wiec nie dla wszystkich. Od tej pory cala nasza miedzynarodowa osemka postanoila robic wszystko z nimi na chama i na sile, byle tylko uzuskac efekt. Cywilizowane formy zalatwiania spraw z opiekunami po prostu nie dawaly rezultatu.Ruszylismy w gory z przewodnikiem, ktorego nam przydzielili. Przewiodnik, jako jedyna osoba bez obciazenia plecakiem, wydarl do przodu i dopiero wrzaski wszystkich nas powodowaly, ze zatrzymywal sie na chwile, bysmy go dogonili. Najwiekszy klopoty byl z dwoma osobami, ktore zaledwie kilka dni wczesniej przyjechaly z Limy. A tutaj 3500 metrow wyzej, wec wysokosc dawala im w kosc, bo zabraklo aklimatyzacji. Z drugiej strony niek przeciez im nie mowil, ze beda musieli z ciezkimi plecakami zasuwac w gory i to w nocy. Trzy godziny szlismy przez goracy busz po torach kolejowych, lalo sie z nas - zarowno pot, jak i wilgoc z powietrza, ktora chlonelo wszystko. Wreszcie przed druga w nocy dowleklismy sie do stacji kolejowej w Aquas Callientes. Dowiedzielismy sie tez, ze nie zamierzaja nam zwrocic pieniedzy za niewykorzystany bilet na pociag, ktorego trase pokonalismy na wlasnych nogach. Nasza podroz trwala 18 godzin zamiast 8.Poszlismy spac na dwie godziny, zeby wstac odpowiednio wczesnie na zwiedzanie Machu Picchu. Poogladalismy, robi wrazenie, ale o tym innym razem. Pozniej zaczal sie koszmaru ciag dalszy. Poczatek byl mily - wyjedzajac wsiedlismy do pociagu, by dojechac znowu do Santa Teresa. Poszlo ok, potem nas zaladowali do miniobusa , a po 15 minutach do kolejnego. I znowu zaczal sie koszmarny, nocny przejazd miedzy przepasciami. Od miejscowych w Santa teresa dowiedzielismy sie, ze ze wzgledu na bezpieczenstwo normalnie ruch obywa sie tylko w dzien. A my znowu jechalismy po zmroku zatrzymujac sie teraz juz w kazdej wsi na pompowanie tego cholernego lysego kola. Co gorsza w co drugiej osadzie zdejmowano kolo, by poddac je intensywnej terapii. Na przystankach opiekunowie wysiadali z samochodu i zostawiali otwarte drzwi, albo okna, przez ktore wpadaly chmary moskitow. Strasznie nas pogryzly. Nasze prosby o zamkniecie nie dawaly rezultaru, a sami nie moglismy wysiasc przez drzwi, bo bylismy przygnieceni plecakami. A i tak jechalismy na fledze przez wiekszosc trasy, bo wiecej osad juz nie bylo, by cokolwiek z tym kolem zrobic. Po kolejnych 3 godzinach od ostatniej osady dotarlismy do miejsca, w ktorym sklalista nawierzhcnia zamienila sie na asfaltowa. Niby lepiej, ale droga znowu byla bardzo kreta. Kierowca pilowal na jedynce i dwojce, bo zaden inny bieg nie byl w stanie przezwyciezyc opodow kapcia z prawej strony z tylu. Teraz nikt juz nie jeczal ze strachu, ani nie plakal, zamilkly tez wypowiadane ukradkiem modlitwy. Pojawila sie milczaca rezygnacja, ze jestesmy na tych psycholi skazani. I ze czeka nas piesze pokonywanie osuwiska skalnego po raz drugo. Wprawdzie opiekunowie mowili miedzy sba, e jest ju uprztniete, nie wierzylismy im. To byly tysiace ton skal i ziemi. Jak sie okazalo, nasza nieufnosc byla uzasadniona. Droga dalej byla zawalona skalnym gruzzem przez ktory musielismy znowu przechodzic. Ubylo tylko troche, ale wciaz nie dalo sie przejechac. Ponownie z plecakami, tym razem w nocy, po czesciowo oswietlonym przez samochod lawinisku przechodzlismy na druga strone. Szedlem jako ostatni, bo wyjmowalem ubranie z plecaka (bylo zimno). Gnajac za reszta gruupy po wysypisku slyszalem i czesciowo widzialem osuwajace sie z gory kamienie, ziemia znowu ruszyla tuz nad nami. Kiedy znalezlismy sie po drgiej stronie slyszelismy za nami osuwajace sie kamienie. NIe ogladalem sie juz. Z zacisnietymiu zebami i trzesacymi sie nogami wsiedlismy do kolejnego minibusa, by o polnocy znalezc sie w Cuzco.Ulzylo mi jak to wszystko napisalem.P.S. Zglosilismy dzis to wszystko na policji turystycznej, ktora nam powiedziela, ze lawiny o tej porze roku to normalka. Nic nie wiedzieli o ruchu turystycznym, ktory odbywa sie od kilku dni po tej nieprzejezdnej drodze. Drogi nikt nie zablokowal, bo i po co? Przeciez wszystko jest OK.
Titicaca dzisiaj czyli jak to wyglada po peruwiansku
Podobno w Boliwii Titicaca to nadal dzikie jezior, gdzie na malych wysepkach zyja sobie plemiona nietkniete elektrycznoscia i w ogole dzika dzungla busz. I komorek nie maja, i nie wiedza co to internet. Podobno. Po stronie peruwianskiej mieszkancy wysepek Uros, Taquile i Armantani znaja sile pieniadza i naiwnosc turystow. Po sniadanku uderzylismy do portu gdzie za 10 soli od od osoby wpakowalismy sie na lodeczke. Tu wlasnie odnioslam swoj maly, ale istotny triumf - udalo mi sie nie zaplacic za turystyczny bilet na Uros (bilet turystyczy = oplata za cos, co nigdy nie jest warte nawet polowy swojej ceny, placony jednynie przez turystow, a przez tych ktorzy nie mowia po hiszpansku czasem nawet dwukrotnie). Nieplacenie bylo zreszta dosc proste - powiedzialam, ze zaplace pozniej, a potem juz nikt mnie o niego nie pytal. Stateczkem w ktorym poznalismy dwoch Kanadyjczykow dotarlismy na Uros, ktora wlasciwie jest zlepkiem wysp zrobionych z takiej trzeciny smieszne, przez co wyspy niezle uginaja sie przy chodzeniu. Wrazenie - super. Oczywiscie "miejscowi" oprowadzili nas po swoich superprymitywnych domostwach (zacznie latwiej byloby w ten superprymitywizm uwierzyc, gdyby za domkami nie staly panele sloneczne). Za to dobrze, ze spotkalismy kanadyjczykow - powiedzieli ze po poludniu za 20 soli mozemy jechac do Silustani - cmentarzyska plemion Colla i Inkow. Miejsce niedaleko od Puno, polozone na pagorkach, a do tego mielismy calkiem fanego przewodnika i sporo dowiedzielsmy sie o preinkaskiej i inkaskiej kulturze. Dobra rozgrzewka przed Macchu Picchu. W autobusie poznalismy tez Mikea, z ktorym umowilismy sie na wieczor. Zdecydowalismy bowiem, ze Lago Titicaca mamy z glowy - po opowiesciach innych turystow wiedzielismy, ze inne wyspy to tez raczej cepelia i zabawa i dzikie plemiona. Mike wrocil wlasnie z Cuzco, do ktorego postanowilismy uderzyc nastepnego dnia. Zapowiadalo sie na krotki wieczorek przy piwku, a skonczylo rozmowa do poznej nocy. Mike - obsluguje statki na alasce przepakowujac ryby przez 3 miesiace w roku - okazal sie a) milosnikiem Czeslawa Milosza b) znawca historii, w tym przede wszystkim Europy srodkowo-wschodniej c) najetym klamca, jesli chodzi o ceny i miejsca w Cuzco. Mimo to mielismy naprawde duzo funu i wspominalismy nasza rozmowe nastepnego dnia w autobusie do Cuzco (30 soli za osobe, ale postanowilismy nie jezdzic przez pewnien czas z kurami).
Z Arequipy nad jezioro Titicaca
Z Chivay przyjechalismy o okolo poludnia, a juz godzine pozniej siedzielismy w autobusie do Puno nad jeziorem Titicaca. Autobus kosztowal nas znowu 12 soli, pewinie dlateo, ze Peruwianczycy slabo sobie radza z wiekszymi liczbami. Dzialania w obrebie 10 sprawiaja im trudnosc, a powyzej 20 musza juz liczyc z kalkulatorem, co i tak czasem nie wychodzi zgodnie z zasadami matematyki. Na przyklad w Chivay gdzie jadlam w pizzerii (!) nalepsza pomidorowa (!!!) w moim zyciu, pan robnal sie na 10 soli, bo trzeba bylo policzyc do 50. A co robi Peruwianczyk, zeby wniesc drabine po waskich schodach? Probuje okolo 20 razy zanim zrozumie, ze on + drabina to na takie waskie schody po prostu za duzo. Ale wracajac. Wiec siedzimy w autobusie do Puno i ogladamy gigantyczne zmiay w kraorazie za oknem. Znikaja gdzies wysuszone, porosniete trawa szczyty, pojawiaja sie pagorki z krzaczkami i drzewkami. Podroz jest dluga i meczaca, a na dodatek w autobusie, ktory nigdzie sie przeciez nie zatrzymal, ni stad ni zowad pojawia sie facet sprzedajacy magiczne lekarstwo na starzenie sie, potencje, pryszcze, osteoporoze, bol watroby i w ogole wszystkie dolegliwosci swiata. Opracowane przez doktor Lopez, stosowane przez astronautow NASA, normalnie za 5 soli, ale w tym autobusie tylko 10 soli za 3 opakowania + masc na reumatyzm gratis. Po prostu mango telezakupy tylko na zywo i w stereo. Do Puno dojechalismy wieczorem bez wiekszych przygod, jesli nie liczyc przystanku w najbrzydszym miescie swiata o wdziecznej nazwie Jualiaca. W zasadzie nie widze roznicy miedzy wysypiskiem smieci pomieszanym z warsztatem samochodowym a tym czarownym miejscem. Takze polecam wszystkim na wakacje :) Do Puno dotarlismy po zmroku (przypominam, w Peru slonce wstaje codziennie 6 rano i zachodzi o 6 po poludniu. I nie ma zmiluj), wiec znalezlismy sobie nie-za-piekny-ale-coz hostalik El Manzano i po kolacji od raz poszlismy spac. Jezioro widzelismy wiec tylko przy wjezdzie do miasta - mielismy zeksplorowac je dopiero jutro.
Z Arequipy do kanionu Colca...
...oczywiscie mozna sobie kupic wycieczke. Placisz 70 soli + 35 za boleto turistico + 10 za wejscie do Aguas Calientes i juz. Ale ale, nie bylibysmy przeciez wyprawcami. Dlatego w Arequipe udalismy sie na Terminal Terrestre (taksi 3.5 sola, ale nam sie spieszylo) i kupilismy bilet na autobus do miasteczka Chivay (12 soli, 3 godziny). Autobus jak autobus, miejscowy, wiec sami Peruwianczycy, babcie w smiesznych strojach, dzieci co niemiara, a do tego lamy, kurczaki i cale zoo. Po calkiem dobrej drodze wspinalismy sie coraz wyzej, widoki za oknem mogly przyprawic o zawot glowy. W ogole z glowa to sie okazalo, ze nie jest najlepiej. W pewnym momenie poczulam, akby mi ktos zalozyl na glowie zelazna obrecz i zaczal sciskac. Wysokosc dawala o sobie znac - Chivay jest polozony na 3630 metrow, a zeby sie do niego dostac trzeba bylo pokonac przelecz na poziomie prawie 5000 metrow! Szumialo mi w uszach naprawde konkretnie. Gdy dojechalismy do tej malej miesciny, zrobilismy sobie spacerek w strone Plaza De Armas - bylo to troszke meczace, ale nie tak, jak oczekiwalam - wysokosc mnie oszczedzila (no dobrze, krew z nosa poszla mi dopiero nastepnego dnia). Po drodze znalezlismy najbardziej przyzwoity jak do tej pory hostel Estrella de David (25 soli za pokoj). Po zrzuceniu bagazy zlapalam swoj kostium kapielowy a Sy kapielowki i pojechalismy do goracych zrodel. Kompleks 7 basenow (wjazd 10 soli) wyglada troche jak warszawianka z poczatku lat 90. Ale otoczenie i woda...Gorace zrodla wyplywaja nieco ponizej Chivaya, codziennie nowa woda jest wpompowywana do basenow rano, zeby mogla troche...wystygnac. Przy ujsciu bowiem miejscowi gotuja sobie w zrodelku jajka na sniadanie. Kapiel w wodzie termalnej z widokiem na gory - czy moze byc cos fajniejszego? Po calkiem fajnej kolacyjce polozylismy sie spac kolo 20:00. Wysokosc jednak troche dala nam w kosc.
Nastepnego dnia rano wsiedlismy w autobus do Cabanaconde - niestety, nie udalo sie nam uniknac placenia biletu turystycznego, co z niemala frajda i gracja zrobila siezaca obok Argentynka. Ale trudno. Widoki warte byly ceny - wielki kanion powstal po wybuchu trzech okolicznych wulkanow, dzis porosniety jest tropikalna roslinnoscia w dole i smiesznymi wysokogorskimi roslinkami oraz kaktusami na gorze. Po mniej wiecej 2 godzinah wysiedlismy na miradorze Cruz del Condor i troche zaparlo nam dech w piersiach. Po pierwsze z powodu widoku gor, a po drugie z powodu liczby turystow, ktora doslowienie przetaczala sie przez to miejsce. Tutaj znowu odsylam do zdjec. Zapytalismy ktorej mamy autobus z powrotem. Okazalo sie, ze mielismy przynajmniej 1,5 godziny na miejscu, wiec wolnym krokiem zwiedzilismy kanion i obfotografowalismy go z kazdej strony. Po godzinie wrocilismy na mirador. I nagle zauwazylam autobus - podbieglam do kierowcy z pytaniem, czy wraca do Chivay, na co odpowiedzial ze tak i ze odjezdza zaraz. Zawolalam Sy, ktory przybiegl co sil, ale kiedy dowiedzial sie o co chodzi, machnal reka. Zapytalismy, kiedy bedzie nastepny autobus, okazalo sie ze za godzine, co bylo super bo nie wszystko udalo sie nam zobaczyc. Zreszta ktos nam powiedzial, ze zwykle kolo 11:30 nad Cruz del Condor rzeczywiscie przelatuja kondory, wiec postanowilismy zaczekac. I nie zawiedlismy sie ani troche - jak w zegarku o 11:30 nad naszymi glowami pojawil sie kondor! NIe mozna bylo odmowic mu punktualnosci, czego nie powiem o autobusie. W pewnym momencie zorientowalismy sie, ze ludzi ubywa i ubywa, co wiecej, lokalne babinki sprzedajace pierdoly rowniez sie pakuja. W koncu zostalismy my i grupka francuzek czekajcych na autobus. Powiecie - super, piekna sceneria, cisza, spokoj...Tak, to wszystko bylo super, ale jeden szczegol troche nam psul samopoczucie - palace slonce padajace prostopadle z gory palilo nam skore do kosci. W calym miradorze nie bylo nawet skrawka cienia, w ktorym mozna bylo sie schronic. Jesli tak czuja sie jajka na patelni, to ja juz nie chce jajecznicy. W koncu, z poltora godzinnym opoznieniem autobus przyjechal i odwiozl nas do Chivaya. A tam - wstyd mowic, po obiedzie zapadlismy w gleboki sen. Z poczucia obowiazku zerwalismy sie o osmej na kolacje, ale zaraz po niej zapadlismy z powrotem w gleboki sen. Nastepnego dnia wrocilismy do Arequipy.
Nastepnego dnia rano wsiedlismy w autobus do Cabanaconde - niestety, nie udalo sie nam uniknac placenia biletu turystycznego, co z niemala frajda i gracja zrobila siezaca obok Argentynka. Ale trudno. Widoki warte byly ceny - wielki kanion powstal po wybuchu trzech okolicznych wulkanow, dzis porosniety jest tropikalna roslinnoscia w dole i smiesznymi wysokogorskimi roslinkami oraz kaktusami na gorze. Po mniej wiecej 2 godzinah wysiedlismy na miradorze Cruz del Condor i troche zaparlo nam dech w piersiach. Po pierwsze z powodu widoku gor, a po drugie z powodu liczby turystow, ktora doslowienie przetaczala sie przez to miejsce. Tutaj znowu odsylam do zdjec. Zapytalismy ktorej mamy autobus z powrotem. Okazalo sie, ze mielismy przynajmniej 1,5 godziny na miejscu, wiec wolnym krokiem zwiedzilismy kanion i obfotografowalismy go z kazdej strony. Po godzinie wrocilismy na mirador. I nagle zauwazylam autobus - podbieglam do kierowcy z pytaniem, czy wraca do Chivay, na co odpowiedzial ze tak i ze odjezdza zaraz. Zawolalam Sy, ktory przybiegl co sil, ale kiedy dowiedzial sie o co chodzi, machnal reka. Zapytalismy, kiedy bedzie nastepny autobus, okazalo sie ze za godzine, co bylo super bo nie wszystko udalo sie nam zobaczyc. Zreszta ktos nam powiedzial, ze zwykle kolo 11:30 nad Cruz del Condor rzeczywiscie przelatuja kondory, wiec postanowilismy zaczekac. I nie zawiedlismy sie ani troche - jak w zegarku o 11:30 nad naszymi glowami pojawil sie kondor! NIe mozna bylo odmowic mu punktualnosci, czego nie powiem o autobusie. W pewnym momencie zorientowalismy sie, ze ludzi ubywa i ubywa, co wiecej, lokalne babinki sprzedajace pierdoly rowniez sie pakuja. W koncu zostalismy my i grupka francuzek czekajcych na autobus. Powiecie - super, piekna sceneria, cisza, spokoj...Tak, to wszystko bylo super, ale jeden szczegol troche nam psul samopoczucie - palace slonce padajace prostopadle z gory palilo nam skore do kosci. W calym miradorze nie bylo nawet skrawka cienia, w ktorym mozna bylo sie schronic. Jesli tak czuja sie jajka na patelni, to ja juz nie chce jajecznicy. W koncu, z poltora godzinnym opoznieniem autobus przyjechal i odwiozl nas do Chivaya. A tam - wstyd mowic, po obiedzie zapadlismy w gleboki sen. Z poczucia obowiazku zerwalismy sie o osmej na kolacje, ale zaraz po niej zapadlismy z powrotem w gleboki sen. Nastepnego dnia wrocilismy do Arequipy.
rafting w Arequipie
Rafting po rwacej rzece to fajna sprawa. Chociaz z wysokosci rzeka wygladala slabo...to znaczy odrobine groznie. Nie protestowalismy wiec, kiedy wtrynili nam pianke i kapok i kask na glowe. Zabezpieczenie jak w Formule 1. Zabralismy sie w dwa pontony - w jednym Amerykanin i trzy Irlandki, u nas jeszcze dwoch Peuwianczykow. Do tego miejscowy sternik w kazdym pontonie. Na poczatku latwy kawalek, prawie jezioro wrecz, zebysmy nauczyli sluchac sie komend i wioslowac w rownym tempie. Przyznam, ze mialam ochote potaplac sobie wioselko w wodzie, ale okazalo sie ze trzeba niezle sie nadygac. Wzielismy sie wiec wszyscy do roboty...oprocz jednego Peruwianczyka, ktory tym wioslem to o malo sie nie zabil, nie mowiac juz o wioslowaniu...schody a raczej skaly zaczely sie zaraz potem. Wyobrazcie sobie wartki i wcale nie szeroki strumien gladko wslizgujacy sie miedzy kilkutonowe sklay. Teraz komendy padaly prawie co chwile i trzeba bylo sie niezle uwijac, bo co chwile rzeka opadala kilka metrow w dol i o zderzenie bylo wcale nietrudno. Zazdroscilismy troche drugiemu pontonowi, bo mieli lepszego sternika i prawie sie na skalach nie wieszali. Chociaz to tez kwestia zalogi - u nas peruwianczyk cipa byl naprawde slaby. Mokrzy od potu i wody pokonywalismy kolejne spadki - niezle rzucalo. Wreszcie moje modlitwy zostaly wysluchane - przy kolejnej ostrej jezdzie bez trzymanki na zakrecie obu Peruwianczykow po prostu wyrzucilo z pontonu. A woda miala tak z 9 stopni ;) smiechom i radosci (z naszej strony) nie bylo konca. Zmeczeni, z odciskami na dloniach z ulga doplynelismy do konca strumyka - ponizej byl juz 10 metrowy wodospad, wiec wycieczke trzeba bylo konczyc. Zapakowalismy sie do minibusa i z powrotem do Arequipy. Dobrze wydane 25 USD za osobe ;)
piątek, 7 listopada 2008
Biale miasto i kolorowy klasztor
Dzisiaj rano Arequipe musialam przeprosic. Zle bardzo o niej wczoraj mowilam, ale odszczekuje. Rano, zaraz po wyjsciu na taras oslepilo mnie slonce. Temperatura nie zawiodla - spokojnie bylo ponad 25 stopni. Postanowilam, ze moze powinna dostac ode mnie druga szanse. Najpierw niespieszna kawka na plaza de armas (5 soli), po drodze pranie (4 sole za kg) i sniadanko (10 soli). Poniewaz bylo tak bosko, postanowilismy dodac zyciu pikanterii i zdecydowalismy, ze zostaniemy jeszcze dzien, zeby udac sie na rafting - o tym jutro. A potem przepadlismy na kilka godzin w monastyrze Santa Catalina - koniecznie zobaczcie fotki! Klasztor mozna zwiedzac dopiero od 1970 roku, wczesniej byla tam zamknieta grupa zakonnic przez 2 wieki bez kontaktu ze swiatem. Niezly hardcore. Ale klasztor to absolutny must see (wjazd 30 soli).
Adios Lima, hola Arequipa
Po dwoch dniach w Limie mielismy dosc spalin, a i jet lag puscil. (Jetlag zabija. Nie wierzcie, jesli ktos twierdzi inaczej). Kupilismy bilet na samolot Lima Arequipa(146 USD osoba)
Po niespelna dwugodzinnym locie okolo 19:00 dotarlismy do drugiego najwiekszego miasta Peru – Arequipy. Pogoda niewiele sie nie zmienila – caly czas bylo okolo 20 stopni i w zasadzie to ja juz zaczynalam sie obrazac na swiat, ze ja tu na wakacje, a z pogoda jakies takie cuda sie wyprawia... ale najgorsze bylo przede mna, ale o tym zaraz.
Prosto z lotniska pojechalismy taksowka (15 soli) do wybranego w samolocie hostalu – Le Foyer (50 soli za noc, dwojka z lazienka). Co mnie podkusilo, zeby sie wbic to hostalu o francuskiej nazwie, jeden czort raczy wiedziec, co sie stalo, ze moj instynkt unikaj-francuzow-jak-ognia nie zadzialal. Kiedy juz wybralam calkiem porzadny pokoj z lazienka, okazalo sie, ze okno wychodzi na naglowniejsza ulice Arequipy – San Francisco. Trudno, nie mielismy ochoty biegac po miescie z plecakami. Pocieszajaca byla tylko ta lazienka – malenka, ale czysta i z lustrem. Zyc nie umierac. Poszlismy z Sy na szybkiego Mexa na dol (rachunek ok 30 soli za chili con carne, male burrito, dwa piwa i mate de coca). I od razu mowie – ta mate de coca to chyba przereklamowana, smakuje jak zielona herbata, tylko bardziej cierpka. Tym niemniej pije ja dwa razy dziennie w nadziei na pozbycie sie objawow choroby wysokosciowej, ktorej nie mam. Ale dzieki temu czuje sie jak wyprawca J Po kolacyjce wrocilismy do pokoju zostawic rzeczy. Walnelam sie na lozko, ale zaraz poderwal mnie krzyk Manuela- daj wode, daj wode. Okazalo sie, ze w naszej ladniuniej, wyczekanej lazience...nie ma wody. Krotka rozmowa z recepcjonista i okazalo sie, ze wody nie ma w calym miescie. I tym to juz mnie naprawde wkurzyli. To ja tu jade milion kilometrow, a tu taki afront!!! Obrazona na swiat poszlam spac.
Po niespelna dwugodzinnym locie okolo 19:00 dotarlismy do drugiego najwiekszego miasta Peru – Arequipy. Pogoda niewiele sie nie zmienila – caly czas bylo okolo 20 stopni i w zasadzie to ja juz zaczynalam sie obrazac na swiat, ze ja tu na wakacje, a z pogoda jakies takie cuda sie wyprawia... ale najgorsze bylo przede mna, ale o tym zaraz.
Prosto z lotniska pojechalismy taksowka (15 soli) do wybranego w samolocie hostalu – Le Foyer (50 soli za noc, dwojka z lazienka). Co mnie podkusilo, zeby sie wbic to hostalu o francuskiej nazwie, jeden czort raczy wiedziec, co sie stalo, ze moj instynkt unikaj-francuzow-jak-ognia nie zadzialal. Kiedy juz wybralam calkiem porzadny pokoj z lazienka, okazalo sie, ze okno wychodzi na naglowniejsza ulice Arequipy – San Francisco. Trudno, nie mielismy ochoty biegac po miescie z plecakami. Pocieszajaca byla tylko ta lazienka – malenka, ale czysta i z lustrem. Zyc nie umierac. Poszlismy z Sy na szybkiego Mexa na dol (rachunek ok 30 soli za chili con carne, male burrito, dwa piwa i mate de coca). I od razu mowie – ta mate de coca to chyba przereklamowana, smakuje jak zielona herbata, tylko bardziej cierpka. Tym niemniej pije ja dwa razy dziennie w nadziei na pozbycie sie objawow choroby wysokosciowej, ktorej nie mam. Ale dzieki temu czuje sie jak wyprawca J Po kolacyjce wrocilismy do pokoju zostawic rzeczy. Walnelam sie na lozko, ale zaraz poderwal mnie krzyk Manuela- daj wode, daj wode. Okazalo sie, ze w naszej ladniuniej, wyczekanej lazience...nie ma wody. Krotka rozmowa z recepcjonista i okazalo sie, ze wody nie ma w calym miescie. I tym to juz mnie naprawde wkurzyli. To ja tu jade milion kilometrow, a tu taki afront!!! Obrazona na swiat poszlam spac.
O Limie jeszcze slow kilka
Ale przezylismy i to. Poza tym szwedamy sie po miescie, zwiedzamy to I owo. Wczoraj np zwiedzalismy muzem inkwizycji I konkwisty. Niewiele eksponatow tam wprawdzie zostalo, bop o uzyskaniu niepodleglosci przez Reru, bydynek nalezacy wczesniej przez 300 lat do inkwizycji, zostal zamnieniony na Senat. Ale szcerze mowiac moze I dobrze, ze wiecej nie zostalo. Akich ponurych kazamatow, narzedzi tortur I w dodatku w tak przygnebiajacym miejscu to ja w zyciu nie widzialem. Podtapianie woda, garrota, wylamywanie stawow, ze o zwyklym biczowaniu nie wspomne. Zwiedzanie jest za free, zeby kazdy mogl sobie zobaczyc, co Hiszpanie zgotowali Inkom. Mowiac wprost, skojarzenia z Auschwitz byly pierwszymi, jakie sie pojawily w mojej glowie.Sama Lima jest dziwnym architektonicznie miastem, ale zapewne to zapewne wynik trzesien ziemi nawiedzajacych ten kraj w kazdym praktycznie miejscu. Wyraznie widac, ze niektore kwartaly maja po kilkaset lat I zachowaly sie w calosci, a z kolei inne, polozone tuz obok, to albo nowe budynki, albo jescze nie zabudowane place. Taka troche sraczka. Na pewno spore wrazenie robi Plaza de Armas, czyli glowny plac Limy (kazdego innego miasta w zasadzie tez, nazwa wszedzie jest ta sama). Z tym, ze w Limie jeden z bokow placu, ktory nazwalbym rybnkiem, jest zajety przez wypasiony palace prezydencki, strzezony przez wojsko, policje, wozy pancerne, armatki wodne I setki mundurowych z bronia gotowa do strzalu (CKMy tez maja jakby ktos pytal). Na drugim boku rynku rownie wypasiony, choc pochodzacy z innej epoki kosciol I palace arcybiskupi z fantastycznymi drewnianymi wykuszami, ktore sa znakiem rozpoznawczym kolonialnej architektury Limy. Zapraszam do ogladania zdjec, bo slowami trudno to opisac.
Mercado Minka, czyli 300 gatunkow ziemniakow w jednym miejscu
Ale, ale. To wcale nie jest tak, ze najciekawsze z poznawczego pubnktu widzenia rzeczy dzieja sie w autobusach, ktorymi wcale nie jezdzimy. Dzieje sie wiele w roznych innych miejscach. Na przyklad w domu naszego peruwianskiego kolegí, ktorego mama okazala sie osoba tak mila i uczynna, ze az stalo sie to nieco krepujace. Wycalowala nas jak wlasne dzieci, nakarmila andeanskim serem z dzemem, no i najwazniejsze, zabrala nas na targ. Ale co to byl za bazar. Cos takiego jak nasze bronisze, ale kazdy asortyment byl tam takiej wlasnie wielkosci. Warzywa oddzielnie, owoce oddzielnie, to samo ryby, mieso, kurczaki, sprzet RTV, materially budowlane, slodycze I Bog jeden wie co jeszcze. Na mnie najwieksze wrazenie zrobila hala z ziemniakami, Ktorych jestem wielkim fanem. Czasami mysle, ze powinienem sie urodzic Peruwianczykiem, bo tu jest taki bogactwo kartofli, ze staje mozg.. To trzeba zobaczyc na zdjeciach. Moj Boze, ziemniaki, zolte, czerwone, niebieskie, slodkie, slone, kruche, super nadajace sie do puree, inne do salatek, albo do desetow, czy idealne do mieszania z ryzem. Malo nie dostalem szajby. A potem bylo stoisko z bananami, czy tym bardziej z ananasami. Dla nas Polakow banan to banan a ananas to ananas. A tu okazuje sie, ze ananasow jest odmian od pyty. I kazdy jest inny, a uczynna Peruwianka bardzo chetnie popopowiada czym sie roznia, gdzie rosna i do czego nadaja sie najlepiej. Musielismy sprobowac wszystkiego, kazdego owoca i warzywa. Wydawalo mi sie, ze jestm w miare ogarniety, a tu okazuje sie, ze jestem burakiem z zapyzialej wsi, bo malo, ze nigdy takich owocow nie widzialem, to jeszcze w dodatku o nich nie slyszalem! To byla podrow przez swiat zieleniny i slodkosci, od czego malo sie nie porzygalismy, bo ile mozna kosztowac a to owoce, a to nalesniki z arequipanskim miodem. O rybach i innych owocach morza wielkosci autobusu solares nie bede wspominal. Ale takie owoce morza tnie sie pilami, tyle Wam powiem.
OD AMP: to ja tylko jeszcze dodam anegdotke. Moje imie jest latwe do wypowiedzenia w kazdym jezyku, za to Sy zawsze ma problem. Coco i cala jego rodzinka co chwile ukradkiem pytali mnie, jak Sy ma na imie, ale w koncu mama Coco sie poddala. I tak Sy zyskal nowe imie - Manuel. Bede sie z niego nabijac jeszcze przez tydzien :)
OD AMP: to ja tylko jeszcze dodam anegdotke. Moje imie jest latwe do wypowiedzenia w kazdym jezyku, za to Sy zawsze ma problem. Coco i cala jego rodzinka co chwile ukradkiem pytali mnie, jak Sy ma na imie, ale w koncu mama Coco sie poddala. I tak Sy zyskal nowe imie - Manuel. Bede sie z niego nabijac jeszcze przez tydzien :)
W autobusie tanio kupisz...
Autobusy w Limie nie sa tym do czego przywyklismy. Przede wszystkim nie istnieje siec aurobusow z rozkladami jazdy i przystankami. Od pierwszej chwili mamy wrazenie, ze cale to miasto, liczace blisko 8 mln ludzi, porusza sie wedlug znanych tylko sobie tajemniczych zasad. Wrazenie okazuje sie jak najbardziej sluszne. Kazdy autobús, minivan i wszystko, co funkcjonuje w tej sieci, jest jakby niezalezny. Przystankow nie ma, opisy na poszczegolnych samochodach niewiele mowia, ale w tym szalenstwie jest metoda bo trasy sa opisane na bokach tych autobusow. Zeby sie w tym zorientowac, trzeba choc troche znac miasto, wiec poddajemy sie na samym poczatku i inwestujemy w taksowki, swoja droga zaslugujace na oddzielna opowiesc. Ale zanim o taksowkach, ktore beda nam towarzyszyc prawdodpodobnie przez cala podroz, napisze pare show o naszej jedynej, jak dotad, przejazdzce autobuses. Poniewaz mielismy przewodnika, zupelnie moglismy nie wiedziec gdzie, skad i ktoredy nalezy sie przemieszczac. Poprzestalismy wiec na obserwowaniu otaczajacego nas autobusowego swiata, ktory zmienial sie jak w kalejdoskopie.Przede wszystkim, na absolutnie kazdym przystanku wsiada wariat, ktory od pierwszej chwili pobytu wewnatrz, zaczyna sie wydzierac. W ciagu 15 minut jazdy zaliczylismy z 10 wariatow, z ktorych wielu zostalo obdarzonych naprawde wielkim talentem oratorskim i zdolnosciami artystycznymi. Pierwszy taki czubek zaczal nawijac o tym, ze w dzisiejszym swiecie system niesprawiedliwosci zostal rozbudowany do granic, czego efektem jest to, ze bogaci sa coraz bogatsi, a biedni coraz biedniejsi. Obecny kryzys gospodarczy wymyslono po to, by bogaci sie wzbogacili jeszcze bardziej kosztem oczywiscie biedakow. Klapal tak dziobem pare minut, po czym sie okazalo zupelnie nagle, ze jedynym sposobem, by przeciwstawic sie temu krzywdzacemu proletatiuszy ukladowi, jest zakupienie u niego czegos w stylu wkladek do butow, czy innego magicznego kola do odnajdywania zaginionych skarbow. Paru jeleni sie znalazlo i kupilo, a on wysiadl. Zostal jednak natychmiast zastapiony przez glosiciela teori mowiacej o tym, iz zyly naszego krwioobiegu sa autostradami czlowieczego bytu, dlatego nalezy o nie dbac, poniewaz zapychaja sie coraz bardziej z tego powodu, ze jemy duzo niezerowego jedzenia. Wrogiem numer 1 naszych komorek jest colesterol, ktory nalezy tepic jak zaraze, albo konkwistadorow, bo to oni sprowadzili do Peru niezdrowe zarcie. I zupelnie przypadkiem wypowiadajacy te slowa, jest w posiadaniu dieta cud, umozliwiajacej dlugie i zdrowe zucie. Rzeczony mowca trzyma lekarzy z dala od siebie, poniewaz codziennie zjada jablka okreslonego gatunku, a te jablka w polaczeniu z innymi skladnikami dieta gwarantuja kazdemu zdrowie, jakiego nie powtydzilby sie sam Barrack Obama. Po czym kolezka wyjal jakies gazetki i zarzal nimi handlowac. Ale najfajniejszy byl kolejny gosc, ktory bezdceremonialnie zarzal zadawac pytania retoryczne w stylu ¨czy nie meczy was kaszel, albo chrypa, pewnie kazdy z was mial z tym do czynienia?. Remedium na to sa oczywiscie eukaliptusowe cukierki, ktore on moze okazyjnie sprzedac, a gratis dostanie sie specjalna ulotke informujaca o schorzeniach, na ktore pomaga i jakimi metodami. Kolo zarzal sprzedawac te cholerne cukierki i rozdawac te pieprzone ulotki. Ale okazalo sie, ze trafil swoj na siego i jeden z klientow, ktoremu wlasnie wciskal cukierki, wreczyl mu ulotke reklamujaca swoj towar, ktory sprzedawal zaskoczonym innym sprzedawcom. Wtedy pomyslalem, ze nasi akwizytorzy powinni sie uczyc od tutejszych, bo , jak mawial Jacek Kurski, ciemy lud wszystko kupi. I rzeczywiscie tak jest.
czwartek, 6 listopada 2008
Jesli trabia, to jestes w Limie
W Limie przede wszystkim...trabia. Jesli nie masz klaksonu, to znaczy, ze twoj samochod to calkowity zlom. Nie odnosi sie to do innych czesci samochodu - podejrzewam, ze udaloby sie jezdzic tu nawet bez kierownicy. Trabienie nie ma jakiegos specjalnego uzasadnienia. A nie, przepraszam, w sumie to ma wiele. Na przyklad trabisz, bo stoisz na swiatlach. Albo jedziesz prosto. Albo masz zly dzien. Albo wrecz przeciwnie.
Ale po kolei. Przylecielismy we wtorek, 3 listopada, po morderczym locie przez Londyn i Nowy Jork. Wysiadajac z samolotu czulam sie jak worek ziemniakow. Po czym od razu trafilismy w objecia Coco i jego taty. Czekali na nas od siodmej rano, zeby zabrac nas do hostalu Espania (zaraz przy plaza de Armas, 50 soli za noc). Sam hostel wyglada nierealnie - zaraz postaram sie wrzucic kilka fotek. Po szybkim prysznicu jak prawdziwi wyprawcy ruszylismy na miasto. Lima o 9 rano jeszcze sie nie obudzila. Nad miastem krolowala garua czyli mokra mgielka niewiadomego pochodzenia. Bylo cieplo, ale nie upalnie - kolo 18 stopni. Po krotkim rekonesanie przyjechal po nas Coco. Przeszlismy sie po Nowym Swiecie Limy - Jiron de la Union - az do plaza San Martin i stamtad zlapalismy taksowke do Colonial - okolicy Coco. Tutaj uwaga co do taksowek - transport publiczny w Limie nie istnieje w zasadzie wcale. Sa niby autobusy i male mikrobusiki zwane combi, ale poniewaz nie ma zadnych rozkladow jazdy i wytyczonych tras, ciezko sie zorientowac, dokad i kiedy jada (nie wspominajac ze przystanek autobusowy to wynalazek tutaj nieznany). Dlatego lepiej wziac taksowke. W zaleznosci od odleglosci jest to wydatek w okolicach 5 - 15 soli. Po pojawieniu sie w okolicach Colonial szybko wymienilismy pieniadze - nie zeby w jakims banku, co to to nie. Po prostu na rogu stoi mily pan o wygladzie przemytnika koki z kalkulatorkiem w reku i karteczka "dolares". Kurs znacznie lepszy niz w pobliskim banku - za 1 dolara 3,07 sola. Wyposazeni w gotowke poszlismy, gdzie nas nos prowadzil - do najblizszej cevicheri. Ceviche to surowa ryba (albo krewetki, albo owoce morza, albo miks tego wszystkiego) w mocnym sosie z lemonki i cebuli. POEZJA. Popilismy to leche de tigre - jest to sok z limonki z mlekiem, pietruszka chyba i tak tak, owocami morza. Chyba jeszcze lepsze niz ceviche :) DO tego Inca Cola, ktora przypomina w smaku oranzade Hellena - mozna sprobowac, ale bez przesady. Rachunek: okolo 15 soli za osobe. Jeden sol to mniej wiecej zlotowka.
Ale po kolei. Przylecielismy we wtorek, 3 listopada, po morderczym locie przez Londyn i Nowy Jork. Wysiadajac z samolotu czulam sie jak worek ziemniakow. Po czym od razu trafilismy w objecia Coco i jego taty. Czekali na nas od siodmej rano, zeby zabrac nas do hostalu Espania (zaraz przy plaza de Armas, 50 soli za noc). Sam hostel wyglada nierealnie - zaraz postaram sie wrzucic kilka fotek. Po szybkim prysznicu jak prawdziwi wyprawcy ruszylismy na miasto. Lima o 9 rano jeszcze sie nie obudzila. Nad miastem krolowala garua czyli mokra mgielka niewiadomego pochodzenia. Bylo cieplo, ale nie upalnie - kolo 18 stopni. Po krotkim rekonesanie przyjechal po nas Coco. Przeszlismy sie po Nowym Swiecie Limy - Jiron de la Union - az do plaza San Martin i stamtad zlapalismy taksowke do Colonial - okolicy Coco. Tutaj uwaga co do taksowek - transport publiczny w Limie nie istnieje w zasadzie wcale. Sa niby autobusy i male mikrobusiki zwane combi, ale poniewaz nie ma zadnych rozkladow jazdy i wytyczonych tras, ciezko sie zorientowac, dokad i kiedy jada (nie wspominajac ze przystanek autobusowy to wynalazek tutaj nieznany). Dlatego lepiej wziac taksowke. W zaleznosci od odleglosci jest to wydatek w okolicach 5 - 15 soli. Po pojawieniu sie w okolicach Colonial szybko wymienilismy pieniadze - nie zeby w jakims banku, co to to nie. Po prostu na rogu stoi mily pan o wygladzie przemytnika koki z kalkulatorkiem w reku i karteczka "dolares". Kurs znacznie lepszy niz w pobliskim banku - za 1 dolara 3,07 sola. Wyposazeni w gotowke poszlismy, gdzie nas nos prowadzil - do najblizszej cevicheri. Ceviche to surowa ryba (albo krewetki, albo owoce morza, albo miks tego wszystkiego) w mocnym sosie z lemonki i cebuli. POEZJA. Popilismy to leche de tigre - jest to sok z limonki z mlekiem, pietruszka chyba i tak tak, owocami morza. Chyba jeszcze lepsze niz ceviche :) DO tego Inca Cola, ktora przypomina w smaku oranzade Hellena - mozna sprobowac, ale bez przesady. Rachunek: okolo 15 soli za osobe. Jeden sol to mniej wiecej zlotowka.
niedziela, 26 października 2008
pakowanie część pierwsza
spódniczki czy spodenki? co za pytanie! - powiedziałby ktoś. W końcu wyprawcy w spodenkach zdobywają szczyty gór i dżunglę i pustynie i... wszystko racja, ale co jeśli zaplączę się na jakąś fajną peruwiańską imprezę? Gdzież tu na baunse w trekingowych butach! Prawdziwy wyprawca (czyli odkrywca jadący na wyprawę) musi być przygotowany na każdy scenariusz. A plecak te scenariusze musi pomieścić :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)